Zelazny Roger - Znak Jednorożca - Rozdział 02

      Wprawdzie seks zajmuje czołową pozycję na bardzo wielu listach osobistych upodobań, ale w przerwach wszyscy mamy jakieś ulubione zajęcia. U mnie, Corwinie, to gra na perkusji, loty i hazard, bez wyraźnie zaznaczonej kolejności. No, może latanie ma pewną przewagę - szybowce, balony oraz niektóre inne odmiany - ale jest to kwestią nastroju i gdybyś zapytał mnie kiedy indziej, mógłbym wybrać coś innego. Zależy, na co akurat miałbym największą ochotę.
      Do rzeczy. Kilka lat temu przebywałem tutaj, w Amberze. Nie robiłem nic specjalnego. Wpadłem w odwiedziny i tylko przeszkadzałem. Tato był jeszcze na miejscu i kiedy zauważyłem, że zaczyna ulegać tym swoim humorom, uznałem, że nadeszła pora na wycieczkę. Długą. Już dawno stwierdziłem, że jego sympatia dla mnie wzrasta wprost proporcjonalnie do dzielącej nas odległości. Na pożegnanie podarował mi piękną szpicrutę. Pewnie chciał przyspieszyć wybuch tej sympatii. Ale szpicruta była znakomita, przeplatana srebrem i pięknie obrobiona. Bardzo mi się przydała. Postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś niewielkiego zakątka Cienia, gdzie miałbym do dyspozycji pełen zestaw moich prostych przyjemności.
      Jazda trwała długo - nie będę cię zanudzał szczegółami - i znalazłem się daleko od Amberu, jak to zwykle bywa. Tym razem nie szukałem miejsca, gdzie byłbym kimś szczególnie ważnym. Po pewnym czasie staje się to nudne albo kłopotliwe, zależy, jak bardzo chcesz być odpowiedzialnym. Miałem ochotę być nieodpowiedzialnym nikim i zwyczajnie się bawić.
      Texorami było otwartym miastem portowym, z upalnymi dniami, długimi nocami, dobrą muzyką, kartami do świtu, pojedynkami co rano i bójkami dla tych, którzy nie mogli się doczekać. A prądy powietrzne zdarzały się tam jak w bajce. Miałem małą, czerwoną lotnię i latałem na niej co parę dni. To były dobre czasy. Wieczorami grałem na perkusji w knajpie, w podziemiach nad rzeką, gdzie ściany pociły się prawie tak mocno jak klienci, a dym spływał po lampach jak strużki mleka. Kiedy miałem dość, szukałem jakiejś atrakcji, zwykle kart lub kobiet. I tym się zajmowałem przez resztę nocy. Nawiasem mówiąc, niech piekło pochłonie Eryka. Przypomniałem sobie... Kiedyś zarzucił mi, że oszukuję przy kartach. Wyobrażasz sobie? To jedyne, przy czym bym nigdy nie oszukiwał. Grę w karty traktuję poważnie. Jestem dobry, a przy tym mam szczęście, w obu przypadkach przeciwnie niż Eryk. Problem w tym, że był doskonały w wielu dziedzinach i nie potrafił przyznać, że można coś robić lepiej od niego. Jeśli wygrywałeś z nim w cokolwiek, to znaczy, że oszukiwałeś. Pewnej nocy zaczął dość nieprzyjemną kłótnię na ten temat i mogła z tego wyjść poważna historia, ale Gerard i Caine nas rozdzielili. Trzeba Caine'owi przyznać, że stanął wtedy po mojej stronie. Biedaczysko... Paskudna śmierć, nie uważasz? To jego gardło... No tak, więc siedziałem w Texorami, grałem, zdobywałem kobiety, wygrywałem w karty i fruwałem po niebie. Palmy i rozkwitające nocą powoje. Wiele dobrych, portowych zapachów: przyprawy, kawa, smoła, sól... sam wiesz. Szlachta, kupcy, robotnicy - te same grupy, co w wielu innych miejscach. Marynarze i podróżni wszelkiej maści, przybywający i odpływający. I faceci podobni do mnie, żyjący na krawędzi tego świata. Spędziłem w Texorami trochę ponad dwa lata i byłem szczęśliwy. Naprawdę. Z nikim się specjalnie nie kontaktowałem, co jakiś czas wysyłałem tylko przez Atuty coś w rodzaju pocztówek i właściwie nic więcej. Prawie nie myślałem o Amberze. Wszystko to zmieniło się pewnej nocy, kiedy siedziałem z fulem w ręku, a klient naprzeciw mnie usiłował zgadnąć, czy blefuję.
      Wtedy Walet Karo odezwał się do mnie.
      Tak, właśnie tak to się zaczęło. Zresztą, byłem w dość niezwykłym stanie ducha. Dostałem kilka ostrych rozdań i wciąż byłem trochę podekscytowany. Dodaj do tego zmęczenie po długich lotach i niewiele snu poprzedniej nocy. Później uznałem, że musi to być jakieś skrzywienie psychiki. które sprawia, że tak właśnie reaguję, gdy ktoś próbuje się ze mną skontaktować, a ja mam w ręku karty - jakiekolwiek karty. Zwykle, oczywiście, odbieramy wiadomość bez żadnych przyrządów, chyba że to my nadajemy. Możliwe, że to moja podświadomość w owej chwili dość rozluźniona - z przyzwyczajenia zaczęła kojarzyć kontakt z aktualną sytuacją. Miałem powody, żeby się potem nad tym zastanawiać.
      Walet powiedział:
      - Random... - Potem jego twarz rozmyła się i dokończył: - Pomóż mi. Wtedy zacząłem już wyczuwać osobowość, ale bardzo słabo. Wszystko było bardzo słabe. Potem twarz nabrała wyrazistości i zobaczyłem, że miałem rację: to był Brand. Wyglądał okropnie i miałem wrażenie, że jest do czegoś przykuty czy przywiązany. - Pomóż mi - powtórzył.
      - Słucham cię - odpowiedziałem. - Co się stało?
      - ...więźniem - powiedział, a potem jeszcze coś, czego nie zrozumiałem.
      - Gdzie? - spytałem.
      Na to pokręcił głową.
      - Nie mogę cię ściągnąć - stwierdził. - Nie mam Atutów i jestem za słaby. Musisz tu dotrzeć drogą okrężną...
      Nie spytałem go, jak mógł ze mną rozmawiać bez Atutu. Za najważniejsze uznałem ustalenie jego miejsca pobytu. Zapytałem, jak mam go szukać.
      - Przyjrzyj się dobrze - odparł. - Zapamiętaj każdy szczegół. Może tylko raz zdołam ci to pokazać. I pamiętaj, bądź uzbrojony...
      Wtedy zobaczyłem pejzaż - ponad jego ramieniem. Nie wiem, przez okno czy nad blankami. Był daleko od Amberu, gdzieś tam, gdzie cienie zupełnie wariują. Dalej, niż miałbym ochotę się zapuszczać. Pustka i zmienne kolory. Płomienne. Dzień bez słońca na niebie. Skały, sunące po ziemi jak żaglówki. Brand był zamknięty w czymś na kształt wieży, małym punkcie stabilności w tym pływającym krajobrazie. Zapamiętałem wszystko dokładnie. A także jakąś istotę, owiniętą wokół podstawy wieży. Lśniącą. Pryzmatyczną. Chyba jakiegoś strażnika - był zbyt jaskrawy, by się domyślić jego kształtów czy ocenić rozmiary. Potem nagle wszystko zniknęło. A ja zostałem, wpatrzony znowu w Waleta Karo, z tym facetem naprzeciwko, który nie wiedział, czy ma się wściekać, że się tak zamyśliłem, czy może martwić, że to jakiś atak.
      Skończyłem grę po tym rozdaniu, wróciłem do domu, wyciągnąłem się na łóżku, paliłem i myślałem. Kiedy odjeżdżałem, Brand był w Amberze. Później jednak, gdy o niego pytałem, nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Miał jeden z tych swoich napadów melancholii, potem nagle mu przeszło i wyjechał. I to wszystko. Żadnych wiadomości, w żadną stronę. Nie kontaktował się i nie odpowiadał.
      Usiłowałem przemyśleć wszystkie aspekty sprawy. Brand był sprytny, diabelnie sprytny; może nawet najlepszy mózg w rodzinie. Miał kłopoty i wezwał właśnie mnie. Eryk i Gerard są typami bardziej heroicznymi i pewnie ucieszyliby się perspektywą przygody. Caine wyruszyłby z ciekawości, a Julian, żeby wypaść lepiej od nas wszystkich i zarobić dodatkowe punkty u taty. No i, przede wszystkim, Brand mógł się po prostu skontaktować z tatą. On na pewno coś by wymyślił. Ale wezwał właśnie mnie. Dlaczego?
      Przyszło mi do głowy, że może ktoś z pozostałych jest sprawcą sytuacji, w jakiej się znalazł. Powiedzmy, że tato zaczął go faworyzować... Wiesz, jak to jest. Czasem warto wyeliminować ulubieńca. A gdyby wezwał tatę, wyszedłby na słabeusza.
      Dlatego właśnie zrezygnowałem z wzywania posiłków. Zwrócił się do mnie i całkiem możliwe, że wydałbym na niego wyrok, gdybym przekazał do Amberu informację, że zdołał nawiązać kontakt. Dobrze więc. Co powinienem robić?
      Jeśli chodziło o sukcesję, a Brand wysunął się na czoło, to wyświadczenie mu przysługi wydawało się całkiem rozsądne. Jeżeli nie... Istniały liczne możliwości. Może odkrył w domu coś, o czym warto wiedzieć. Byłem też ciekaw, jak mu się udało nawiązać kontakt bez użycia Atutów. Szczerze mówiąc, właśnie ciekawość skłoniła mnie, żeby wyruszyć mu na ratunek, i to w dodatku samotnie.
      Otrzepałem z kurzu własne Atuty i spróbowałem się z nim połączyć. Bez rezultatu, jak się zapewne domyślasz. Przespałem się i rano spróbowałem jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Dalsze czekanie nie miało już sensu. Wyczyściłem miecz, zjadłem solidne śniadanie i włożyłem stare ubranie. Wziąłem też fotochromatyczne gogle. Nie miałem pojęcia, czy mi się tam na coś przydadzą, ale ten stwór-strażnik wydawał się potwornie błyszczący, a zawsze warto mieć jakieś dodatkowe atuty. Nawiasem mówiąc, zabrałem też pistolet. Miałem przeczucie, że nie zadziała, i rzeczywiście. Ale człowiek nigdy nie jest pewien, dopóki się sam nie przekona.
      Pożegnałem się tylko z jedną osobą, znajomym perkusistą, bo wpadłem, żeby mu zostawić swoje bębny. Wiedziałem, że się nimi dobrze zaopiekuje.
      Zszedłem do hangaru, wyciągnąłem lotnię, wystartowałem i złapałem odpowiedni prąd. Uznałem, że to najprostszy sposób.
      Nie wiem, czy szybowałeś kiedyś poprzez Cień, ale... Nie? No więc, wyleciałem nad morze, aż ląd stał się tylko zamgloną kreską na północy. Wody pode mną nabrały barwy kobaltu; wznosiły się i potrząsały roziskrzonymi brodami. Wiatr się zmienił. Zawróciłem. Przemknąłem nad falami do brzegu, pod coraz ciemniejszym niebem. Kiedy znalazłem się nad ujściem rzeki, w miejscu Texorami na całe mile ciągnęło się bagno. Płynąłem na powietrznych prądach w głąb lądu, co parę chwil przelatując nad rzeką, której przybyło zakrętów i zakoli. Zniknęły pomosty, gościńce, ruch. Drzewa rosły wysoko.
      Na zachodzie zbierały się chmury, różowe, perłowe i żółte. Słońce przeszło od pomarańczowego poprzez czerwień do żółci. Kręcisz głową? Widzisz, słońce było ceną za te miasta. Wyludniłem je w pośpiechu, a raczej ruszyłem szlakiem żywiołów. Na tej wysokości sztuczne budowle rozpraszałyby tylko uwagę. Odcienie i struktura są dla mnie wszystkim. O to mi właśnie chodziło, kiedy mówiłem, że szybowanie jest zupełnie inne.
      Tak więc leciałem na zachód, dopóki las nie ustąpił miejsca płaszczyźnie zieleni, która szybko wyblakła, rozmyła się, zmieniła w brąz, beż, żółć. Potem jasny piasek, w brunatne plamy. Ceną za to była burza. Płynąłem w niej, jak daleko zdołałem, aż zaczęły uderzać pioruny i bałem się, że mój mały szybowiec tego nie wytrzyma. Uciszyłem tę burzę, ale w efekcie na dole pojawiło się więcej zieleni. Mimo wszystko przeleciałem w strefę lepszej pogody, mając za plecami wyraźne, jasnożółte słońce. Po pewnym czasie wytworzyłem pod sobą pustynię, nagą i falującą wydmami.
      Potem słońce zmalało i strzępy chmur przesunęły się po jego tarczy, wymazując ją po kawałku. Ten skrót zaprowadził mnie dalej od Amberu, niż bywałem ostatnimi czasy.
      Wreszcie słońce zniknęło. Lecz pozostało światło, równie jasne, ale niesamowite, bezkierunkowe. Myliło wzrok, wykrzywiało perspektywę. Opadłem niżej, by ograniczyć pole widzenia. Wkrótce wynurzyły się skały i starałem się wymusić na nich zapamiętane kształty. Pojawiały się stopniowo.
      W tych warunkach łatwiej było osiągnąć efekt płynnego sprzężenia, choć dokonanie tego okazało się fizycznie wyczerpujące. W dodatku pilotując lotnię nie mogłem ocenić własnej skuteczności. Opadłem niżej, niż sądziłem, i niewiele brakowało, a zderzyłbym się z jakąś skałą. W końcu jednak uniosły się dymy, a płomienie zatańczyły tak, jak je pamiętałem - bez żadnego porządku, po prostu wybuchając tu czy tam z otworów, szczelin czy jaskiń. Barwy zaczęły wariować, dokładnie tak, jak podczas naszego krótkiego kontaktu. Wreszcie skały ruszyły z miejsca, dryfując jak żaglowce pozbawione steru tam, gdzie splata się tęcza.
      Prądy powietrzne zupełnie oszalały. Kominy wznosiły się jeden za drugim, jak fontanny. Walczyłem, póki mogłem, wiedziałem jednak, że z tej wysokości nie uda mi się wszystkiego utrzymać. Wzniosłem się na sporą wysokość, zapominając o ziemi przy próbach stabilizacji lotni. Kiedy znowu spojrzałem w dół, zobaczyłem coś w rodzaju otwartych regat czarnych gór lodowych. Skały goniły się, zderzały, cofały wirując, zderzały znowu i wymijały, przesuwając się przez otwartą przestrzeń. Wtedy coś mną szarpnęło, pchnęło w dół, potem w górę - i zobaczyłem, że puszcza odciąg. Raz jeszcze przemieściłem cień i spojrzałem. W oddali wyrosła wieża, a coś jaśniejszego niż lód i aluminium czekało u jej podstawy.
      Ostatnie pchnięcie widocznie załatwiło sprawę. Pojąłem to w chwili, gdy wiatr zaczął się zachowywać naprawdę paskudnie. Strzeliło kilka linek, a potem spadałem - jakbym płynął łodzią w wodospadzie. Poderwałem nos i wyrównałem trochę, tuż nad ziemią, zobaczyłem, gdzie lecę, i skoczyłem w ostatniej chwili. Lotnia rozpadła się na kawałki w zderzeniu z jednym z tych spacerujących monolitów. Bardziej odczułem jej stratę niż własne zadrapania, siniaki i guzy.
      Musiałem szybko zmykać, gdyż pędził ku mnie jakiś pagórek. Obaj skręciliśmy, na szczęście w przeciwne strony. Nie miałem bladego pojęcia, co wprawia te skały w ruch, i z początku nie dostrzegałem żadnej regularności w ich trajektoriach, Grunt był czasem ciepły, a czasem bardzo gorący, a oprócz dymu i rzadkich wybuchów płomieni z rozpadlin w ziemi wydobywały się jakieś cuchnące gazy. Trasą z konieczności krętą ruszyłem ku wieży.
      Długo trwało, nim tam dotarłem. Nie wiem, jak długo, bo nie miałem jak mierzyć czasu. Zacząłem jednak rozpoznawać funkcjonowanie pewnych interesujących praw. Przede wszystkim, duże głazy poruszały się szybciej od tych mniejszych. Poza tym zdawało się, że orbitują wokół siebie - cykle wewnątrz cykli wewnątrz cykli - większe dookoła mniejszych, wszystkie w ciągłym ruchu. Może pierwotny tor wyznaczało jakieś ziarnko kurzu albo pojedyncza molekuła. Nie miałem ani czasu, ani ochoty, by poszukiwać ośrodka tego wszystkiego. Pamiętając jednnk o moich spostrzeżeniach, mogłem ze sporym wyprzedzeniem przewidywać kolizje.
      I tak przybył Childe Random do mrocznej wieży, tak jest, z pistoletem w jednej ręce i mieczem w drugiej. Gogle wisiały mi na szyi. Wśród tego dymu i słabego światła nie chciałem ich zakładać. póki nie okaże się to absolutnie konieczne.
      Nie wiem dlaczego, ale skały omijały wieżę. Zdawało się, że stoi na wzgórzu. ale kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że te ruchome głazy wyżłobiły dookoła niej ogromne zagłębienie. Z mojej strony trudno było ocenić, czy w efekcie stała się rodzajem wyspy, czy raczej półwyspu.
      Przemykałem cię wśród dymu i gruzowisk, unikając wybuchów płomieni z różnych otworów i szczelin. Wreszcie wspiąłem się na strome zbocze i zniknąłem z trasy podejścia. Przez kilka chwil tkwiłem tam. tuż poniżej linii obserwacji z wieży. Sprawdziłem broń, uspokoiłem oddech i założyłem gogle. Potem przeskoczyłem przez krawędź i stanąłem pochylony.
      Owszem, szkła pociemniały i owszem, smok już czekał.
      Wrażenie było straszne, ponieważ wydawał się, na swój sposób, piękny. Miał ciało węża, grubości beczki, i głowę podobna do wielkiego młota ze zwężonym obuchem. Oczy o barwie bardzo bladej zieleni. W dodatku był przejrzysty jak szkło, z cieniutkimi, delikatnymi liniami, układającymi się w kształt łusek. To, co płynęło w jego żyłach, także było przezroczyste. Mogłem mu zajrzeć do wnętrza i oglądać organy - zmętniałe albo mleczne. Można się było zapomnieć patrząc, jak funkcjonuje. Gęsta grzywa, jakby ze szklanych kolców, porastała jego głowę i szyję. Zobaczył mnie, uniósł łeb i popełzł, niby płynąca woda, żywa rzeka bez koryta i brzegów. Zmroziło mnie jednak coś innego: widziałem wnętrze jego żołądka. Był tam na wpół strawiony człowiek.
      Podniosłem pistolet, wymierzyłem w oko i nacisnąłem spust.
      Już ci mówiłem, że nie wystrzelił. Odrzuciłem go więc, odsunąłem się na lewo i skoczyłem do prawego boku węża, by zaatakować oko mieczem.
      Sam wiesz, jak trudno zabić stwory o budowie gadów. Od razu uznałem, że przede wszystkim spróbuję go oślepić i odciąć mu język. Potem, gdybym był dość szybki, miałbym szansę wyprowadzić kilka porządnych cięć w okolice głowy i odrąbać ją. Potem smok mógł sobie leżeć i zwijać się w supły, aż znieruchomieje. Miałem też nadzieję, że będzie trochę ospały, skoro ciągle jeszcze kogoś trawił.
      Jeśli był ospały, to miałem szczęście, że nie zjawiłem się wcześniej. Odsunął głowę spod mojego ostrza i uderzył ponad nim, gdy ja nie odzyskałem jeszcze równowagi. Ten jego ryj przejechał mi po piersi i naprawdę miałem wrażenie, że oberwałem młotem. Od ciosu padłem jak długi.
      Przetoczyłem się, żeby wyjść z zasięgu potwora, i zastopowałem przy samym skraju zbocza. Tam wstałem, a on rozwinął się wolno, przesunął w moją stronę, uniósł i pochylił głowę jakieś pięć metrów nade mną.
      Wiem dobrze, że Gerard ten właśnie moment wybrałby do ataku. Skoczyłby z tym swoim wielkim mieczem i rozciął gada na dwie części. Ten pewnie upadłby na niego i wił się, a Gerard wyszedłby z całej akcji z paroma zadrapaniami. Może jeszcze rozbitym nosem. Benedykt trafiłby w oko. Do tej pory pewnie miałby w kieszeniach już oba, a głową grałby w piłkę, układając w myślach jakiś przypisek do Clausewitza. Ale obaj są naturalnymi typami bohaterów. Ja po prostu stałem kierując ostrze ku górze, z łokciami opartymi o biodra i głową odchyloną tak daleko, jak tylko potrafiłem. Szczerze mówiąc, gdyby udało mi się uciec, miałbym szczęście. Wiedziałem jednak, że gdybym tylko spróbował, ten wielki łeb runąłby w dół i zgniótł mnie.
      Krzyki dobiegające z wieży wskazywały, że zostałem zauważony. Nie miałem jednak zamiaru się rozglądać. Zacząłem kląć na tego węża. Chciałem, żeby już uderzył i zakończył sprawę, tak albo inaczej.
      Kiedy to wreszcie uczynił, odsunąłem się, skręciłem ciało i ustawiłem ostrze na torze celu.
      Od uderzenia zdrętwiał mi prawy bok i miałem wrażenie, że moja stopa zagłębiła się w ziemię. Jakoś zdołałem ustać na nogach. Wykonałem wszystko w sposób perfekcyjny. Cały manewr udał się dokładnie tak, jak zaplanowałem i jak miałem nadzieję.
      Tylko że potwór nie trzymał się roli. Nie chciał ze mną współpracować i paść w śmiertelnych drgawkach.
      Więcej nawet. Znów zaczął podnosić łeb.
      Zabrał ze sobą mój miecz, którego rękojeść sterczała z lewego oczodołu, a ostrze wystawało jak jeszcze jeden kolec na czubku głowy. Zaczynało mnie dręczyć przeczucie, że atakujący jednak zwycięży.
      Wtedy właśnie z otworu u podstawy wieży wolno i ostrożnie wysunęli się jacyś osobnicy. Byli uzbrojeni i paskudni. Uznałem, że w tym konflikcie raczej nie staną po mojej stronie.
      Trudno. Wiem, kiedy trzeba się wycofać w nadziei, że następny dzień będzie lepszy.
      - Brand! - krzyknąłem. - To ja, Random! Nie mogę się przebić! Wybacz!
      Odwróciłem się, podbiegłem i przeskoczyłem przez krawędź, w dół do miejsca, gdzie skały wyczyniały swoje dziwactwa. Nie byłem pewien, czy wybrałem najlepszy moment na zejście.
      I - tak jak się często zdarza - odpowiedź brzmiała i tak, i nie.
      Nie był to skok, który zaryzykowałbym z powodów innych niż te, które w końca przeważyły. Wyszedłem żywy, ale to właściwie wszystko, czym mógłbym się pochwalić. Byłem oszołomiony i myślałem, że złamałem nogę w kostce.
      Do ruchu zmusił mnie szeleszczący dźwięk i grzechot kamieni nade mną. Poprawiłem gogle i spojrzałem w górę. Stwór najwidoczniej postanowił zejść za mną i dokończyć dzieła. Wił się widmowo po stoku, a część tułowia przy głowie pociemniała i zmętniała, ponieważ jednak go trafiłem.
      Usiadłem. Potem ukląkłem. Pomacałem kostkę, ale nie nadawała się do użytku. Wokół nie było niczego, co mógłbym wykorzystać jako laskę. Trudno. Poczołgałem się więc. Byle dalej. Co jeszcze moglem zrobić? Zdobyć możliwie dużą przewagę, a po drodze myśleć i szukać wyjścia.
      Ratunek przyniosła mi skała - jedna z tych mniejszych i powolnych, rozmiarów nmiej więcej wozu meblowego. Kiedy spostrzegłem, jak się zbliża, przyszło mi do głowy, że nada się na środek transportu, a może zapewni także trochę bezpieczeństwa. Zdawało się, że te szybkie, naprawdę masywne, bardziej się kruszą w zderzeniach.
      Obserwowałem więc wielkie skały towarzyszące mojej, oceniałem ich tory i prędkości, próbowałem przewidzieć ruch całego układu i przygotowywałem się do ostatecznego wysilku. Równocześnie nasłuchiwałem odgłosów zbliżającęj się bestii, słyszałem krzyki strażników, stojących na skraju urwiska. i zastanawiałem się, czy któryś z nich stawia na mnie, a jeśli nawet, to ile.
      Gdy nadszedł czas, ruszyłem. Bez problemów ominąłem pierwszą wielką skałę, ale musiałem czekać, by przepuścić następną. Zaryzykowałam i przeskoczyłem przed ostatnią. Musiałem, jeśli chciałem zdażyć.
      Dotarłem do właściwego punktu we właściwym momencie, złapałem uchwyty, które wcześniej wypatrzyłem, i głaz powlókł mnie parę metrów, zanim zdołałem się podciągnąć. Potem dostałem się jakoś na niezbyt wygodny szczyt, rozciągnąłem się tam i spojrzałem za siebie.
      Niewiele brakowało. Zresztą nadal nie byłem bezpieczny, gdyż potwór szedł za mną, śledząc swym zdrowym okiem obroty wielkich skał.
      Z góry słychać było pełne rozczarowania krzyki. Potem chłopcy zbiegli w dół wołając coś, co uznałem za zachętę dla potwora. Zacząłem masować kostkę. Próbowałem się rozluźnić. Gad wszedł w system, przesuwajac się za pierwszą z dużych skał, gdy tylko ta skończyła obieg orbity.
      Jak daleko zdołam dotrzeć w Cieniu, zanim mnie dopadnie? Owszem, miałem stały ruch naprzód, zmianę struktur...
      Stwór zaczekał na drugą skałę, prześliznął się za nią, zbliżył jeszcze bardziej.
      Cieniu, Cieniu, jak na skrzydłach...
      Ludzie tymczasem znaleźli się już niemal u stóp zbocza. Potwór czekał na wolną drogę przez orbitę wewnętrznego satelity. Jeszcze jeden obieg... Wiedziałem, że potrafi sięgnąć tak wysoko, by porwać mnie ze szczytu.
      Przybądź zmiażdżyć to straszydło!
      Odwróciłem się i płynnie pochwyciłem materię Cienia, zanurzyłem się w niego, odmieniłem struktury z możliwych poprzez prawdopodobne do rzeczywistych; wyczułem, jak nadchodzi niezauważalnie i w odpowiednim momencie pchnąłem...
      Naturalnie, nadpłynęła od strony, gdzie stwór był ślepy. Ogromna skała, wirująca jak pozbawiony kontroli wóz pancerny...
      Bardziej eleganckim rozwiązaniem byłoby zmiażdżyć bestię między dwoma głazami. Nie miałem jednak czasu na finezję. Po prostu przejechałem po niej i zostawiłem, rozjeżdżaną granitowymi wozami.
      W chwilę później jednak, w niezrozumiały sposób, okaleczone i poszarpane ciało uniosło się nagle nad ziemią i wirując popłynęło w górę. Oddalało się, coraz mniejsze i mniejsze, popychane wiatrem, aż zniknęło.
      Moja skała unosiła mnie w równym tempie coraz dalej. Dryfował cały system. Chłopcy z wieży skupili się razem i najwyraźniej postanowili mnie ścigać. Przesuwali się wolno od stóp urwiska poprzez równinę. Uznałem, że nie stanowią problemu. Odjadę moim kamiennym wierzchowcem w Cień i pozostawię ich o całe światy za sobą. To najprostsze wyjście z możliwych. Z pewnością trudniej byłoby ich zaskoczyć, niż tego stwora. W końcu byli u siebie, ostrożni i gotowi na wszystko.
      Zdjąłem gogle i jeszcze raz wypróbowałem kostkę. Wstałem na chwilę. Zabolała, ale utrzymała mój ciężar. Usiadłem i zacząłem myśleć o tym, co zaszło. Straciłem miecz i byłem daleki od szczytowej formy. Zamiast kontynuować tę przygodę, najrozsądniej i najbezpieczniej byłoby wynieść się stąd. Zdobyłem dosyć informacji o sytuacji i warunkach, by następnym razem mieć większe szanse. Do dzieła zatem...
      Niebo nade mną pojaśniało, a cienie stały się bardziej stabilne i uporządkowane. Płomienie wokół zaczęły przygasać. Dobrze. Chmury odnalazły swe drogi na niebie. Doskonale. Wkrótce za ich powłoką pojawiło się skupione w jednym punkcie lśnienie. Znakomicie. Kiedy znikną, słońce znowu zawiśnie na nieboskłonie. Obejrzałem się i stwierdziłem ze zdumieniem, że nadal ktoś mnie ściga. Chociaż mogło się zdarzyć, że nie zadbałem należycie o ich odpowiedniki w tej warstwie Cienia. Nie warto zakładać, że się o wszystkim pamiętało, zwłaszcza w pośpiechu. A więc...
      Dokonałem zmiany. Skała stopniowo zmieniała kurs i kształt, utraciła satelity, ruszyła po prostej w kierunku, który stał się zachodem. W górze rozpłynęły się chmury i zalśniło blade słońce. Przyspieszyliśmy. To powinno załatwić wszystkie problemy. Znalazłem się w zdecydowanie innym świecie.
      Ale nie załatwiło. Spojrzałem znowu, a oni nadal byli za mną. Fakt. zwiększyłem trochę dystans, ale ci faceci trzymali się mnie uparcie. No, trudno. To się czasami zdarza. Naturalnie, istniały dwie możliwości. Ponieważ byłem wciąż bardziej niż trochę oszołomiony tym, co niedawno przeszedłem, przeskok nie był idealny i pociągnąłem ich za sobą. Albo zachowałem jakąś stałą tam, gdzie należało wygasić zmienną - to znaczy dokonałem przeskoku i podświadomie zażądałem, by pościg trwał nadal. Zatem, to już kto inny, ale dalej mnie goni.
      Rozmasowałem kostkę. Słońce pojaśniało i stało się pomarańczowe. Północny wiatr uniósł zasłonę kurzu i piasku, by zawiesić mi ją za plecami i zasłonić ścigających. Gnałem na zachód, gdzie wyrosło właśnie pasmo gór. Czas wszedł w fazę skrzywienia. Noga bolała trochę mniej.
      Odpocząłem chwilę. Skała była stosunkowo wygodna - jak na skałę. Nic warto było zaczynać piekielnego rajdu teraz, gdy sprawy biegły gładko. Wyciągnąłem się, założyłem ręce za głowę i obserwowałem coraz bliższe góry. Myślałem o Brandzie i wieży. Z pewnością trafiłem we właściwe miejsce. Wszystko pasowało do tego, co pokazał mi przez tę krótką chwilę. Naturalnie, z wyjątkiem strażników. Uznałem, że wejdę we właściwą warstwę Cienia, zwerbuję własną grupę, a potem wrócę tutaj i dam im szkołę. Tak, wtedy wszystko się ułoży...
      Po pewnym czasie przewróciłem się na brzuch i spojrzałem za siebie. I niech mnie diabli, jeśli ich tam nie było! Nawet się trochę zbliżyli.
      Zdenerwowałem się oczywiście. Koniec uciekania! Sami o to prosili, więc teraz dostaną, czego chcieli.
      Wstałem. Kostka bolała tylko trochę i nieco zdrętwiała. Uniosłem ramiona, szukając cieni, jakich potrzebowałem. I znalazłem.
      Skała powoli zeszła z prostego kursu i wykręciła w prawo, zacieśniając łuk. Zakreśliłem parabolę i ruszyłem ku nim z coraz większą prędkością. Nie było czasu, by wywołać burzę za plecami. Gdyby mi się udała, byłby to ładny akcent.
      Kiedy runąłem na nich - było ich ze dwa tuziny - rozproszyli się uprzejmie. Paru jednak nie zdążyło. Wprowadziłem skałę w ciasną krzywą, by możliwie szybko zawrócić.
      Wstrząsnął mną widok kilku ociekających krwią ciał, wznoszących się w powietrze. Dwa dotarły już całkiem wysoko.
      Byłem niemal przy nich, gotów do drugiego przejazdu, gdy zauważyłem, że przy pierwszym kilku z nich skoczyło na moją skałę. Jeden był już na szczyeie; dobył miecza i skoczył na mnie. Zablokowałem uderzenie, odebrałem mu broń i zepchnąłem w dół. Chyba właśnie wtedy zauważyłem, że mają grzebienie na wierzchu dłoni. Zadrapał mnie czymś takim.
      Tymczasem stałem się celem dla nadlatujących z dołu pocisków o niezwykłym kształcie, dwaj faceci właśnie przechodzili przez krawędź i wyglądało na to, że jeszcze kilku innych przedostało się na pokład.
      No cóż, nawet Benedykt czasem się wycofuje. Przynajmniej ci, co przeżyli, dobrze mnie zapamiętają.
      Dałem spokój Cieniom, wyrwałem z boku kolczasty krążek i drugi, wbity w udo, odrąbałem jednemu z nich rękę z mieczem i kopnąłem go w brzuch, przyklęknąłem, żeby uniknąć szerokiego zamachu następnego, a moja riposta sięgnęła jego nóg. Spadł, tak jak poprzedni.
      Jeszcze pięciu wspinało się w górę. Znowu żeglowaliśmy na zachód. Z tyłu może z tuzin jeszcze żywych próbowało się przegrupować na piasku pod niebem, ku któremu unosiły się ociekające krwią trupy.
      Z następnym poszło mi łatwo, bo dopadłem go, gdy podciągał się przez krawędź. Tyle na jego temat. Zaraz potem przybyło jeszcze czterech.
      Kiedy zajmowałem się tamtym, trzech innych zjawiło się równocześnie z trzech stron.
      Skoczyłem do najbliższego, skasowałem go, ale dwaj pozostali dostali się na szczyt i rzucili na mnie. Broniłem się, a wtedy nadszedł już ostatni i przyłączył się do tych dwóch.
      Nie byli aż tak dobrzy, ale robiło się tłoczno i wokół mnie sterczała spora ilość ostrych narzędzi. Odbijałem ciosy i odskakiwałem, próbując ich zmusić, by wchodzili sobie w drogę i osłaniali przed swoimi atakami. Udawało mi się częściowo, a kiedy uznałem, że lepiej już się nie ustawią, skoczyłem na nich, dostałem kilka cięć - musiałem się trochę odsłonić - ale rozpłatałem jedną czaszkę w zemście za mój ból. Facet spadł, zabierając ze sobą drugiego w plątaninie rąk, nóg i pasów.
      Na nieszczęście, ten bezmyślny dureń zabrał także mój miecz, który zaklinował się w jakiejś kości, czy co tam znalazło się na drodze klingi. Najwyraźniej miałem dobry dzień na gubienie broni i zaczynałem się zastanawiać, czy mój horoskop coś o tym wspominał. Nie przyszło mi do głowy, żeby go przeczytać.
      W każdym razie odskoczyłem szybko na bok, żeby nie trafił mnie ostatni z nich. W związku z tym pośliznąłem się na plamie krwi i pojechałem na sam przód skały. Gdybym tam spadł, przeorałaby mnie i zostawiła zupełnie płaskiego Randoma, podobnego do dywanu z egzotycznych krain, by zadziwiał i zachwycał przyszłych wędrowców.
      Ześlizgując się szukałem palcami uchwytów, a ten facet podbiegł do mnie i podnósł miecz, by zrobić ze mną to samo, co ja z jego kumplem.
      Chwyciłem go za kostkę i to przyhamowało mnie bardzo ładnie - i, oczywiście, ktoś musiał wybrać akurat ten moment, żeby się ze mną kontaktować przez Atut.
      - Jestem zajęty! - wrzasnąłem. - Dzwonić później!
      Zatrzymałem się zupełnie, za to ten facet przewrócił się, stuknął o skałę i zsunął w dół.
      Próbowałem go złapać na tej drodze do przeistoczenia w dywan, ale nie zdążyłem. Chciałem go potem przepytać. Mimo wszystko osiągnąłem niemały sukces. Przeszedłem znowu na środek, by poobserwować i pomyśleć.
      Ci, co przeżyli, nadal podążali za mną, miałem jednak wystarczającą przewagę. Chwilowo nie musiałem się martwić, że zjawi się kolejna ekspedycja. Bardzo dobrze. Sunąłem w stronę gór. Słońce, które przywołałem, przypiekało solidnie. Byłem przesiąknięty krwią i potem, zaczynałem odczuwać rany i chciało mi się pić. Uznałem, że wkrótce, całkiem niedługo, powinien spaść deszcz. Wszystko inne może poczekać.
      Zacząłem przygotowania do przeskoku w tym kierunku: zbierające się chmury, coraz ciemniejsze, coraz bardziej gęste...
      Zdrzemnąłem się przy pracy, miałem dziwny sen o kimś, kto bezskutecznie próbuje mnie osiągnąć przez Atut. Słodka ciemność.
      Obudziłem się w strumieniach deszczu, ulewnego i niespodziewanego. Nie wiedziałem, czy mroczne niebo jest rezultatem burzy, wieczornej godziny czy obu naraz. W każdym razie zrobiło się chłodniej; rozłożyłem płaszcz i po prostu leżałem z otwartymi ustami. Od czasu do czasu wyżymałem wodę z płaszcza. W końcu zaspokoiłem pragnienie i znowu poczułem się czysty. Skała wyglądała na wilgotną i śliską; bałem się po niej chodzić. Góry zbliżyły się; błyskawice obrysowywały ich szczyty. Z tyłu panowała ciemność i nie wiedziałem, czy nadal mam towarzystwo. Trasa była ciężka i nie sądziłem, by mogli za mną nadążyć, ale podróżując przez dziwne cienie nie należy raczej polegać na pochopnych sądach. Irytowało mnie, że zasnąłem, ale ponieważ nic złego się nie stało, zawinąłem się w mokry płaszcz i postanowiłem sobie wybaczyć. Znalazłem papierosy, które zabrałem ze sobą - połowa nadawała się jeszcze do użytku. Po ósmej próbie zdołałem tak zamanipulować Cieniem, że miałem ogień. Potem tylko siedziałem i paliłem, a deszcz spływał mi po ramionaeh. Było mi dobrze i przez kolejne kilka godzin nie ruszyłem się nawet, by jeszcze coś zmienić.
      Kiedy burza wreszcie ucichła i chmury odsłoniły niebo, panowała noc pełna dziwacznych konstelacji. Piękna tak, jak bywają noce na pustyni. Póżniej zauważyłem, że sunę nieco pod górę i że skała trochę zwalnia. Coś się zmieniło w prawach fizyki, które kontrolowały sytuację. To znaczy, nachylenie gruntu nie było dostatecznie duże, by tak radykalnie zmienić prędkość. Wolałem unikać zmian Cienia, które zapewne zniosłyby mnie z kursu. Chciałem możliwie szybko wrócić na znany teren, gdzie moje przeczucia miałyby szansę poprawności.
      Pozwoliłem więc, by skała wyhamowała ostatecznie, zsunąłem się na ziemię i ruszyłem pieszo. Po drodze grałem z Cieniem tak, jak to robiliśmy będąc dziećmi. Wiesz, mijasz jakąś przegrodę - suche drzewo albo samotny głaz - i sprawiasz, że niebo po obu stronach wygląda inaczej. Stopniowo przywróciłem znajome gwiazdozbiory. Wiedziałem, że będę schodził z innego szczytu niż ten, na który się wspiąłem. Rany wciąż mi doskwierały, za to kostka przestała przeszkadzać. Była tylko trochę sztywna. Wypocząłem. Wiedziałem, że mogę tak iść bardzo długo. Znów wszystko wydawało się takie, jak być powinno.
      Przez długi czas wspinałem się coraz, bardziej stromym zboczem. Na szczęście trafiłem w końcu na szlak, co ułatwiło marsz. Szedłem wyżej i wyżej, pod znajomym już niebem, zdecydowany nie zatrzymywać się i dotrzeć do celu przed świtem. Po drodze ubranie zmieniło się, dopasowując do cienia: dżinsowe spodnie i kurtka, sucha peleryna zamiast mokrego płaszcza. W pobliżu zahukała sowa, a gdzieś daleko, z tyłu i w dole, rozległo się coś, co mogło być wyciem kojota. Te oznaki znanych mi miejsc sprawiły, że poczułem się pewniej i zwalczyłem resztki desperacji, jakie pozostały mi po ucieczce.
      Godzinę później uległem pokusie, by pobawić się trochę Cieniem. Było całkiem prawdopodobne, że jakiś zagubiony koń błąka się w okolicy i naturalnie, znalazłem go. Zaprzyjaźnialiśmy się przez jakieś dziesięć minut, po czym siadłem na oklep i ruszyłem do szczytu w sposób bardziej dla mnie stosowny. Wiatr rzucał szron na naszą ścieżkę. Zbudził się do życia księżyc i wyszedł na niebo.
      Krótko mówiąc, jechałem przez całą noc, minąłem wierzchołek i długo przed świtem zacząłem zjazd. Góra wznosiła się nade mną coraz większa i, sam rozumiesz, byłem zadowolony, że nie urosła wcześniej. Po tej stronie zieleń rozcinały dobrze utrzymane szlaki z rzadkimi punktami domostw. Wszystko toczyło się zgodnie z kierunkiem moich pragnień.
      Wczesny ranek. Zjechałem między wzgórza, dżins zmienił się w spodnie khaki i jaskrawą koszulę. Sportowa kurtka leżała zwinięta na końskim grzbiecie. Bardzo wysoko jakiś odrzutowiec wybijał dziury w atmosferze, mknąc między horyzontem a horyzontem. Wokół śpiewały ptaki, dzień był słoneczny i spokojny.
      Wtedy właśnie usłyszałem swoje imię i poczułem dotknięcie Atutu. Zatrzymałem się i odpowiedziałem.
      - Tak?
      To był Julian.
      - Gdzie jesteś, Randomie? - zapytał.
      - Spory kawałek od Amberu - odparłem. - Czemu pytasz?
      - Czy ktoś z pozostałych kontaktował się z tobą ostatnio?
      - Ostatnio nie. Ale wczoraj ktoś próbował mnie złapać. Miałem robotę i nie mogłem rozmawiać.
      - To byłem ja - wyjaśnił. - Wynikła sytuacja, o której powinieneś być poinformowany.
      - A gdzie teraz jesteś? - spytałem.
      - W Amberze. Ostatnio wiele się zdarzyło.
      - Na przykład co?
      - Taty nie ma od wyjątkowo długiego czasu. Nikt nie wie, gdzie zniknął.
      - Robił już takie rzeczy.
      - Ale zawsze zostawiał instrukcje i wyznaczał zastępcę.
      - To fakt - przyznałem. - A jak długi jest "długi czas"?
      - Dobrze ponad rok. Nie wiedziałeś o tym?
      - Wiedziałem, że wyjechał. Gerard wspominał mi o tym jakiś czas temu.
      - Więc dodaj tego czasu jeszcze trochę.
      - Rozumiem. Jak sobie radziliście?
      - O to właśnie chodzi. Jak dotąd rozwiązywaliśmy problemy w miarę tego, jak się pojawiały. Gerard i Caine dowodzili flotą, z rozkazu taty, ale bez niego musieli sami podejmować decyzje. Ja znowu objąłem patrole w Ardenie. Ale nie ma centralnej władzy, kogoś, kto by rozsądzał spory, podejmował decyzje polityczne i występował w imieniu całego Amberu.
      - Czyli potrzebujemy regenta. Możemy chyba ciagnąć karty.
      - To nie takie proste. Uważamy, że tato nie żyje.
      - Nie żyje? Dlaczego? Jak?
      - Usiłowaliśmy go znaleźć poprzez Atut, codziennie, już ponad rok. I nic. Jak to wyjaśnić?
      Pokiwałem głową.
      - Może rzeczywiście - stwierdziłem. - W końcu coś mu się mogło przytrafić. Mimo wszystko nie da się wykluczyć możliwości, że ma jakieś inne problemy... powiedzmy, że został uwięziony.
      - Więzienna cela nie ekranuje Atutów. Nic ich nie ekranuje. Wezwałby pomocy przy pierwszym kontakcie.
      - Trudno się nie zgodzić - przyznałem. Pomyślałem o Brandzie. - Ale może przecież świadomie unikać kontaktu.
      - Po co?
      - Nie mam pojęcia, ale to możliwe. Sam wiesz, jaki jest czasem tajemniczy.
      - Nie - stwierdził Julian. - To się nie trzyma kupy. Przekazałby przecież w tym czasie jakieś instrukcje.
      - No dobrze. A pomijając sytuację i wszelkie wyjaśnienia, co proponujesz?
      - Ktoś powinien zasiąść na tronie - oznajmił.
      Od początku rozmowy wyczuwałam, że właśnie do tego zmierza. Od dawna nikt nie wierzył, by przytrafiła się taka okazja.
      - Kto?
      - Wydaje się, że najlepszy byłby Eryk - odparł. Zresztą, od paru miesięcy pełni już obowiązki władcy. Teraz, trzeba to tylko sformalizować.
      - Nie jako regent?
      - Nie jako regent.
      - Rozumiem... Widzę, że wiele się zdarzyło pod moją nieobecność. A co z kandydaturą Benedykta?
      - Mam wrażenie, że jest szczęśliwy tam, gdzie jest, w jakimś zakątku Cienia.
      - A co sądzi o tej sprawie?
      - Nie do końca popiera naszą ideę. Naszym zdaniem jednak nie będzie się przeciwstawiał. Stałoby się to powodem zbyt wielkiego zamętu.
      - No, tak - mruknąłem. - A Bleys?
      - Przeprowadzili z Erykiem dość gorącą dyskusję na ten temat, ale żołnierze nie słuchają rozkazów Bleysa. Trzy miesiące temu wyjechał z Amberu. Może jeszcze przysporzyć kłopotów. Ale będziemy przygotowani.
      - Gerard? Caine?
      - Pójdą za Erykiem. Zastanawiałem się, co z tobą.
      - A dziewczęta?
      Wzruszył ramionami.
      - Zawsze przyjmują wszystko spokojnie. Nie ma sprawy.
      - Nie sądzę, by Corwin...
      - Nic nowego. Nie żyje. Wszyscy o tym wiemy. Od stuleci jego pomnik porasta bluszczem i kurzem. Jeśli żyje, to świadomie i na zawsze porzucił Amber. Nie ma się czego obawiać. Nie wiem tylko, jaką ty zajmiesz pozycję.
      - Nie mam specjalnych warunków, by wypowiadać znaczące opinie.
      - Musimy to wiedzieć.
      Kiwnąłem głową.
      - Zawsze potrafiłem wyczuć, z której strony wieje wiatr - oświadczyłem. - I nie pożegluję pod prąd.
      Uśmiechnął się.
      - Doskonale - stwierdził.
      - Kiedy będzie koronacja? Zakładam, że jestem zaproszony?
      - Oczywiście. Ale data nie została jeszcze ustalona. Pozostało kilka drobiazgów do załatwienia. Gdy tylko coś będzie wiadomo, ktoś się z tobą skontaktuje.
      - Dzięki, Julianie.
      - Na razie, Random.
      Siedziałem tam długo pogrążony w myślach, nim ruszyłem w dalszą drogę. Ile czasu poświęcił Eryk na przygotowanie tej akcji? Pewne sprawy załatwia się w Amberze bardzo szybko, lecz doprowadzenie do takiej sytuacji wymagało chyba dalekosiężnych planów i działań. Miałem swoje podejrzenia co do roli Eryka w obecnym położeniu Branda. Musiałem też liczyć się z jego udziałem w nagłym zniknięciu taty. To było naprawdę trudne i wymagało dobrze przemyślanej pułapki. Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej mi do tego pasował. Przypomniałem sobie nawet, że kiedyś podejrzewano go o zorganizowanie twojego zniknięcia, Corwinie. Ale nie miałem pojęcia, co właściwie powinienem zrobić w tej sprawie. Trzeba się pogodzić z sytuacją. Pozostać w łaskach.
      Mimo wszystko... nie należy polegać na informacjach z jednego tylko źródła. Nie mogłem się zdecydować, do kogo pójść. I kiedy się nad tym zastanawiałem, coś przyciagnęło mój wzrok, gdy spojrzałem za siebie, by raz jeszcze ocenić wierzchołek, z którego nie do końca jeszcze zjechałem.
      Niedaleko szczytu dostrzegłem grupę jeźdźców. Najwyraźniej podążali tym samym, co ja, szlakiem. Trudno ich było dokładnie policzyć, ale ich liczba wydawała się podejrzanie bliska dwunastu - sporo, jak na to miejsce i czas. Kiedy zauważyłem, że zjeżdżają w dół drogą, którą poprzednio wybrałem, poczułem nieprzyjenmy dreszcz na karku. A jeśli...? Jeśli to ci sami ludzie? Miałem przeczucie, że tak.
      Pojedynczo nie stanowili dla mnie zagrożenia. Nawet dwóch jednocześnie nie mogło zbyt wiele. Nie o to mi chodziło. Problem w tym, że jeśli to naprawdę byli ci sami, to nie my jedni umieliśmy przekształcać Cień. Ktoś jeszcze potratił dokonać sztuki, o której przez całe życie myślałem, że jest wyłączną domeną naszej rodziny. Jeśli dodać do tego fakt, że byli strażnikami Branda, ich zamiary wobec nas - przynajmniej części z nas - wcale nie wyglądały na przyjazne. Spociłem się cały, gdy pomyślałem o przeciwniku dysponującym naszą najpotężniejszą bronią.
      Naturalnie, byli jeszcze za daleko, bym mógł mieć pewność, że to naprawdę oni. Ale jeśli chcesz zwyciężać w grze o przetrwanie, musisz się liczyć z najgorszym. Czy Eryk mógł wyszukać, wyszkolić lub stworzyć jakieś szczegółne istoty obdarzone takimi zdolnościami? Oprócz ciebie i Eryka, właśnie Brand miał największe prawa do tronu... nie żebym chciał podawać w wątpliwość twoją pozycję! Do diabła, wiesz, o co mi cbodzi. Muszę o tym mówić, żeby ci uświadomić, co wtedy myślałem. To wszystko. Krótko mówiąc, Brand miał podstawy, by zażądać władzy, gdyby tylko potrafił przedstawić te żądania. Ty byłeś poza sceną, więc to on stał się głównym rywalem Eryka, gdyby przyszło do szukania prawnych uzasadnień. A kiedy połączyłem to z jego aktualną sytuacją i zdolnością tych facetów do podróży przez Cień, Eryk wydał mi się o wiele groźniejszy niż poprzednio. Ta idea zresztą przeraziła mnie o wiele bardziej niż sami jeźdźcy, choć ich widok także nie napełniał radością. Zdecydowałem, że muszę szybko dokonać dwóch rzeczy: pogadać z kimś w Amberze i skłonić go, by mnie stąd wyciągnął przez Atut.
      No dobrze. Wybrałem szybko. Gerard zdawał się najrozsądniejszy. Jest stosunkowo otwarty i neutralny. Na ogół uczciwy. Z tego, co mówił Julian, wynikało, że w całej sprawie nie odgrywa aktywnej roli. Nie ma zamiaru czynnie przeciwstawiać się Erykowi, bo nie chce wywoływać zamieszania. Co nie znaczy, że go popiera. Z pewnością pozostał dawnym, starym, konserwatywnym Gerardem. Z tą myślą sięgnąłem po moją talię Atutów i niemal zawyłem. Zniknęły.
      Przeszukałem wszystkie kieszenie we wszystkich częściach ubrania. Z pewnością zabrałem karty, gdy wyjeżdżałem z Texorami. Mogłem je zgubić w dowolnej chwili podczas wczorajszych wydarzeń. Oberwałem solidnie i przelatywałem z miejsca na miejsce, a poza tym był to mój dobry dzień na gubienie różnych rzeczy. Recytując długą litanię przekleństw wbiłem pięty w boki wierzchowca. Musiałem jechać szybko i jeszcze szybciej myśleć. Przede wszystkim zaś dostać się do jakiegoś miłego, cywilizowanego miejsca, gdzie prymitywny zabójca znajdzie się w trudnej sytuacji.
      Pędząc w dół, do drogi, manipulowałem materią Cienia - tym razem delikatnie, wykorzystując cały swój kunszt. Dwóch rzeczy potrzebowałem teraz najbardziej: ostatecznego uderzenia na moich potencjalnych prześladowców i schronienia gdzieś niedaleko. świat zamigotał lekko i dokonał przeskoku, stając się Kalifornią, której szukałem. Usłyszałem głuchy, stłumiony grzmot - planowany końcowy akcent. Obejrzałem się. Fragment urwiska poruszył się i jak w zwolnionym tempie zsunął wprost na moich prześladowców.
      Zaraz potem zeskoczyłem z konia i pieszo ruszyłem w stronę drogi. Ubranie miałem teraz czyściejsze i lepszej jakości. Nie wiedziałem, jaka panuje pora roku, i zastanawiałem się, jaka może być pogoda w Nowym Jorku.
      Po niezbyt długim czasie zjawił się autobus, którego oczekiwałem. Zatrzymałem go. Usiadłem przy oknie, zapaliłem i zająłem się podziwianiem krajobrazu. Potem usnąłem.
      Zbudziłem się dopiero pod wieczór, gdy podjechaliśmy pod dworzec. Byłem wściekle głodny i uznałem, że lepiej coś zjem, zanim złapię taksówkę na lotnisko. Kupiłem więc trzy hamburgery z serem i parę piw, płacąc w byłych dolcach z Texorami. Zamówienie i posiłek trwały razem ze dwadzieścia minut. Wychodząc z bufetu dostrzegłem na postoju rząd taksówek. Zanim jednak wsiadłem, postanowiłem w ważnej sprawie odwiedzić męską toaletę. I w najbardziej nieodpowiednim momencie, jaki tylko można sobie wyobrazić, drzwi sześciu kabin stanęły otworem, a ich użytkownicy rzucili się na mnie. Trudno było nie zauważyć ich przerośniętych szczęk, grzebieni na wierzchu dłoni i płonących oczu. Nie tylko potrafili mnie dopaść, ale w dodatku byli ubrani całkiem zwyczajnie, jak wszyscy w okolicy. Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliwości co do ich władzy nad Cieniem, to teraz rozwiały się one do końca.
      Na szczęście jeden z nich był szybszy od pozostałych. W dodatku, pewnie z powodu mojego wzrostu, wciąż nie zdawali sobie sprawy, jaki jestem silny. Złapałem pierwszego wysoko za ramię, unikając ostrzy, w jakie wyposażyła go natura, przeciągnąłem go przed siebie, podniosłem i cisnąłem w pozostałych. Potem odwróciłem się i wybiegłem. Po drodze wyłamałem drzwi. Nie zatrzymałem się nawet, żeby zapiąć spodnie; zrobiłem to dopiero w taksówce, gdy kierowca ruszał z piskiem opon.
      Dość tego. Nie myślałem już o zwyczajnej kryjówce.
      Musiałem zdobyć talię Atutów i opowiedzieć w rodzinie o tych facetach. Jeśli byli tworami Eryka, pozostali powinni się o nicb dowiedzieć. Jeśli nie, powinien się dowiedzieć także Eryk. Potrafili podróżować przez Cień, więc może inni też byli do tego zdolni. Ktokolwiek stał za nimi, pewnego dnia mógł zagrozić samemu Amberowi.
      Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że nikt w domu nie był wmieszany w tę sprawę? Że tato i Brand padli ofiarami nieprzyjaciela, którego istnienia nikt nie podejrzewał?
      Nadciągało coś potężnego i groźnego, a ja przypadkiem na to trafiłem. Wystarczający powód dla tego zaciekłego pościgu. Musiało im na mnie zależeć.
      Trudno mi było zebrać myśli. Mogło się zdarzyć, że usiłowali mnie wpędzić w jakąś pułapkę. Ci, których widziałem, mogli nie być jedyni.
      Uspokoiłem się z trudem. Trzeba załatwiać te sprawy po kolei, w miarę, jak się pojawiają, powiedziałem sobie. To wszystko. Oddzielić uczucia od spekulacji. A przynajmniej ich ze sobą nie mieszać. To jest cień Flory. Mieszka na skraju kontynentu, w miejscu zwanym Westchester. Znaleźć telefon i zadzwonić do niej. Przekonać, że to ważna sprawa, i poprosić o ukrycie. Nie może odmówić, nawet jeśli mnie nie znosi. Potem do samolotu i jak najszybciej do niej. Po drodze można się zastanawiać, ale teraz spokój.
      Zatelefonowałem z lotniska i ty się odezwałeś, Corwinie. Ta zmiana rozbiła wszystkie moje teorie - fakt, że pojawiłeś się w tym czasie, w tym miejscu, na tym właśnie etapie. Zgodziłem się, kiedy zaproponowałeś mi ochronę, nawet nie dlatego, że jej potrzebowałem.
      Przypuszczam, że tych sześciu potrafiłbym sam załatwić.
      Ale nie o to teraz chodziło. Myślałem, że są twoi. Uznałem, że ukrywałeś się przez cały czas, czekając na właściwy moment. I teraz, pomyślałem, jesteś gotów.
      Wszystko stało się jasne. Usunąłeś Branda i zamierzałeś wykorzystać te swoje chodzące poprzez Cień upiory, by zaskoczyć Eryka. Chciałem stanąć przy tobie, ponieważ nienawidziłem Eryka i wiedziałem, że jesteś dobrym strategiem i z reguły osiągasz swój cel. Wspomniałem, że ścigały mnie stwory spoza Cienia, bo chciałem sprawdzić, co na to powiesz. Nic nie powiedziałeś, ale też o niczym to nie świadczyło. Albo byłeś ostrożny, albo nie wiedziałeś, skąd wracam. Rozważałem też możliwość, że wpadnę w zastawioną przez ciebie pułapkę, ale i tak miałem już kłopoty. W dodatku jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, bym był aż tak ważny dla równowagi sił, żebyś musiał się mnie pozbyć. Zwłaszcza jeśli ofiaruję ci poparcie, co miałem zamiar zrobić. Więc poleciałem. I, naturalnie, tych sześciu wsiadło za mną na pokład. Co to ma być? - zastanawiałem się. Eskorta? Lepiej poczekać na wyjaśnienia, uznałem. Po lądowaniu zgubiłem ich znowu i ruszyłem do mieszkania Flory. Zachowywałem się tak, jakbym niczego się nie domyślał, i czekałem na twój ruch. Kiedy mi pomogłeś pozbyć się tych facetów, byłem naprawdę zdziwiony. Czy rzeczywiście cię zaskoczyli, czy raczej odegrałeś to wszystko, poświęcając kilku swoicb ludzi, by coś przede mną ukryć? Obojętne.
      Udawaj, że nic nie wiesz, pomagaj, jeśli trzeba, czekaj, aż pokaże, o co mu idzie. Znakomicie się dopasowałem do roli, jaką przyjąłeś, by ukryć luki w pamięci. Kiedy poznałem prawdę, było za późno. Zmierzaliśmy do Rebmy i wszystko to nie miało już dla ciebie znaczenia.
      Później, po koronacji Eryka, jakoś nie miałem ochoty mu o tym opowiadać. Byłem jego więźniem i żywiłem wobec niego dość niechętne uczucia. Przyszło mi nawet do głowy, że te informacje mogą pewnego dnia zyskać na wartości - może nawet dadzą się wymienić na wolność - Jeśli znowu pojawi się zagrożenie. Co do Branda, to chyba nikt by mi nie uwierzył; a jeśli nawet, to tylko ja wiedziałem, jak dotrzeć do tamtego cienia.
      Wyobrażasz sobie, że Eryk uznaje to za wystarczający powód, by mnie uwolnić? Zaśmiałby się tylko i kazał wymyślić coś lepszego. Zresztą Brand nie próbował już kontaktu ani ze mną, ani - jak sądzę - z nikim innym. Prawdopodobnie już nie żyje.
      To cała historia, której nie miałem ci kiedy opowiedzieć. Sam musisz się domyślić, co oznacza.



Strona główna     Indeks